C/Z/YTAT na weekend: „Wakacje Mikołajka”

„Na plaży jest bardzo wesoło. Poznałem masę chłopaków: Błażeja, Fortunata i Mamerta – ale z niego głupek! – poza tym Ireneusza, Fabrycego, Kosmę i Iwa, który nie jest na wakacjach, bo jest miejscowy. Bawimy się razem, kłócimy się, nie odzywamy do siebie i jest strasznie fajnie.

— Pobaw się grzecznie z kolegami — powiedział dziś rano tata — ja sobie odpocznę i trochę się poopalam. — A potem zaczął się smarować olejkiem i śmiał się, mówiąc: — Ach, jak sobie pomyślę o kolegach, którzy zostali w biurze”.

Koledzy zostali w biurze, ale wraz z upływem dnia uśmiech z tego powodu zniknął z twarzy… Taty Mikołajka. Bo mały francuski urwis zapewnia swoim rodzicom wiele emocji, ale na pewno nie święty spokój.

No właśnie, Mikołajek – bohater wspaniałego cyklu książek dla dzieci autorstwa duetu Goscinny i Sempe – zaczyna wakacje, a jego rodzice urlop. Nie oszukujmy się, ta różnica semantyczna nie jest bez znaczenia. Rodzice, którzy urlopują z dziećmi, doskonale wiedzą z własnego doświadczenia, że nie jest to całkowicie beztroski czas odpoczynku. Bo w wakacje dzieci mają jeszcze więcej czasu i możliwości, aby być… dziećmi! Pełnymi zaskakujących pomysłów i niespożytej energii. Tego zresztą życzymy naszym małym czytelnikom – wielu wakacyjnych przygód oraz lektur. Zaś rodzicom przypominamy, że każdy urlop kiedyś się kończy i potem można sobie wreszcie odpocząć w pracy.

„Wakacje Mikołajka” to nasz ostatni C/Z/YTAT na weekend, bo w wakacje odpoczywamy od cytowania, ale nie od czytania! Zatem miłych lektur na leżaczku. I pamiętajcie, żeby zaznaczać co smakowitsze cytaty!

 

 

 

 

C/Z/YTAT na weekend: „Kleks. Nowy początek”

Delikatnie musnęła opuszkami palców powierzchnię wody i Nowy Jork znikł, a w jego miejsce pojawił się nowy obraz przedstawiający Krainę Bajek. W jej centrum znajdowała się Akademia pana Kleksa. Otaczały ją dziesiątki bajek, dłuższych i krótszych, dobrze znanych i nieco zapomnianych, lubianych i tych, których dzieci się odrobinę boją… Oglądane z góry, wyglądały jak komórki w plastrze miodu w dużym powiększeniu. W najbardziej ponurym, zimnym i niedostępnym miejscu na krawędzi baśniowego świata znajdowało się Królestwo Wilków. Wiktoria dotknęła tego miejsca i przez chwilę patrzyła w oczy swojemu odbiciu”.
 
Już za chwilę – w przyszłą sobotę (22 czerwca od godz. 11:00) w Parku Trzech Kultur – nasz VI Piknik Czytelniczy z Panem Kleksem, więc nie mogło być innego wyboru niż „kleksowy”. Nasz CZYTAT na weekend pochodzi z książki „Kleks. Nowy początek”. To opowieść stworzona na podstawie nowej ekranizacji Akademii Pana Kleksa (weszła na ekrany na początku tego roku). I choć pozostajemy w świecie wymyślonym przez Jana Brzechwę, to nowa Akademia jest uwspółcześnioną i luźną adaptacją pierwowzoru; i na przykład – zamiast Adasia Niezgódki, mamy dziewczęcą bohaterkę – Adę Niezgódkę.
 
Książkę znajdziecie w naszej bibliotece – zachęcamy do lektury, ale zapraszamy też byście sami odwiedzili baśniowy świat Pana Kleksa. Wystarczy pojawić się na naszym Pikniku Czytelniczym z Panem Kleksem. Obiecujemy – będzie magicznie!
 
VI Piknik Czytelniczy z Panem Kleksem jest realizowany w ramach projektu „Królewskie Gniezno Czyta 2024” dofinansowanego ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.

C/Z/YTAT na weekend: „Lala” Jacka Dehnela

„Do uroków babci – w czasach, kiedy jeszcze mówiła – należały początki opowieści. W gruncie rzeczy była (i jest) zawsze jedna i ta sama opowieść, zawikłana i pociemniała nie do poznania pod warstwami różnorakich werniksów i sadzy, zaczynająca się w mnóstwie miejsc i w zasadzie nigdy się niekończąca, najwyżej przerywana z końcem wizyty lub zapadnięciem zmroku. Dodajmy, że zapadnięcie zmroku, w sensie końca rozmów i początku ceremonii kładzenia się spać, następuje w Oliwie najwcześniej koło północy i nie zawsze jest definitywne, bo wielka historia ma to do siebie, że rozkłącza się, rozkłębia, rozrasta po peryferiach i w najmniej oczekiwanych chwilach, i tak naprawdę to ona nas okiełznuje, a nie my ją.

To cytat z… no właśnie, trudno odczytać z okładki, bo złocony tytuł starł czas i ręce wielu czytelników. Co tylko dowodzi, że książka Jacka Dehnela cieszyła się popularnością. „Lala” taki jest tytuł tej pozycji. Ta debiutancka opowieść Dehnela, po raz pierwszy ukazała się w 2006 roku, i od razu objawiła talent młodego pisarza, przynosząc mu zresztą namacalny dowód uznania – „Paszport Polityki”.

Tytułowa Lala to babka autora, Helena Karpińska, postać fascynująca, której barwna osobowość została sportretowana przez wnuka we wspaniałym literacko stylu. Na tym udanym debiucie się nie skończyło, kolejne książki Jacka Dehnela sprostały oczekiwaniom czytelników. A teraz przyszedł czas na osobiste spotkanie gnieźnieńskich miłośników tej prozy z jej autorem.

Jacka Dehnela będziemy gościć już w nadchodzący poniedziałek w Estede, zaraz po spotkaniu z Marią Peszek. To wynik owocnej współpracy na linii – Gnieźnieński Uniwersytet Trzeciego Wieku – nasza Biblioteka oraz Estede. Owocnej dla wszystkich, w tym przede wszystkim dla czytelników, bo w jednym miejscu i niemalże w jednym czasie (jedno spotkanie jest zaraz po drugim) dostaną podwójną literacką kanapkę. A raczej prawdziwą ucztę!

Zatem do zobaczenia w poniedziałek, w Estede, najpierw na spotkaniu z Marią Peszek (18:00), potem z Jackiem Dehnelem (20:00), z którym porozmawia nasza koleżanka i miłośniczka tej prozy – Katarzyna Mikołajczewska-Modrzejewska.

 

 

C/Z/YTAT na weekend: “Dzień Dziecka w Bullerbyn” Astrid Lindgren

„To wcale nie była żadna przyjemność dla Kerstin odezwał się Olle.
Była, bo sam widziałeś, jak się ucieszyła, kiedy ją postawiłem na ziemi – oświadczył Lasse. – Dzieci w Sztokholmie jeżdżą też w Dzień Dziecka na karuzeli – dodał.
Ale my nie mamy karuzeli zauważyła Anna. Musimy coś wymyślić – powiedział Lasse.
Najważniejsze, żeby jej się zakręciło w głowie, bo tak się robi od karuzeli.
To chyba najlepsza będzie nasza huśtawka – odezwał się Bosse.
Patataj! Patata! – zawołała Kerstin, gdy tylko Lasse posadził ją na huśtawce.
Ale kiedy rozkołysaliśmy huśtawkę, znów zaczęła krzyczeć wniebogłosy:,,Nie! Nie!”. Mimo to Lasse bujał huśtawkę coraz wyżej i wyżej, bo chciał, żeby Kerstin było przyjemnie i wesoło.
Wtedy nadeszła ciocia Lisa, mama Kerstin, i krzyknęła:
– Przestańcie!
No to przestaliśmy.
Nigdy nie myślałem, że tak trudno jest urządzić Dzień Dziecka – powiedział Lasse. – A gdybyśmy się tak przebrali i odegrali dla niej przedstawienie, to też robią w Sztokholmie w Dzień Dziecka.
Więc Lasse i Bosse, i Olle przebrali się za rozbójników. Usmolili sobie twarze i wyglądali tak okropnie, że każdy mógłby się przestraszyć.
Nie! Nie! – krzyknęła Kerstin, jak tylko ich zobaczyła.
Ta mała jest beznadziejna. Nie ma sensu urządzać jej Dnia Dziecka – stwierdził Bosse.”

Co robią szwedzkie dzieci w Dzień Dziecka? Czym różnią się ich zabawy i codzienność, od naszych? „Dzień Dziecka w Bullerbyn” to autonomiczne opowiadanie, z ilustracjami Ilon Wikland, którego nie znajdziecie w tomie o dzieciach z Bullerbyn. Lasse, Bosse, Olle, Britta, Anna i Lisa urządzają Dzień Dziecka Kerstin, małej siostrzyczce Ollego. Chcą, żeby to był niezapomniany dzień, i żeby dziewczynka spędziła go tak dobrze, jak dzieci w Sztokholmie, o których Lasse przeczytał w gazecie. Organizują Kerstin przejażdżkę na źrebaku, huśtają wysoko na huśtawce i spuszczają z okna na linie. Wszystkie ich pomysły spotykają się jednak z niechęcią dziewczynki, która wolałaby spędzić ten dzień tak, jak bawią się zazwyczaj dzieci w Bullerbyn.

Perypetie Dzieci z Bullerbyn pozwalają nam spojrzeć na model skandynawskiego wychowywania dzieci, które, w otoczeniu szwedzkiej przyrody, mają dużą swobodę, wolność przygód i traktowane są na równi z dorosłymi.

 

 

 

 

C/Z/YTAT na weekend: „Pensjonat” Piotr Paziński

„Tutejsze domy wznoszono szybko: konstrukcja z belek, deski na pokrycie i trochę igliwia do środka, żeby ciepło nie uciekało. I tak wykazują się żywotnością, z górą pół wieku starsze od swoich najstarszych mieszkańców. Udają, ze ich nie osierocono. Zawsze trzymały fason. Tradycja i nowoczesność w eklektycznym wydaniu. Rzeźbione ganki ukryte pośród jaśminowych krzewów i okiennice z wyciętą gwiazdką, spowite dzikim winem, równo przystrzyżonym wzdłuż framug, by dać dostęp światłu. Drabiniaste galeryjki , wieżyczki, spiczaste igliczki na łuskowatym dachu, z kurkiem lub bez. A jak nie z kurkiem, to z chorągiewką. I oszklone werandy, leżalnie, krzyk ówczesnej mody. Wysokie, suche pokoje z dużymi oknami, nasłonecznione, dla piersiowo chorych chrześcijan i izraelitów. Lokale letnie i zimowe, na parterze i na piętrze, ceny przystępne. Na piętrze taniej, bo trzeba się wspinać, po schodach, za to przytulniej. Wszystko podług życzenia, dla kuracjuszy i letników wszelkie wygody, elektryczność, wanny, natryski, woda gorąca i zimna. Kuchnia wykwintna, na żądanie dietetyczna na maśle. Stała opieka lekarza, przed każdym wynajęciem ścisła dezynfekcja lokalu. I lasu dwie morgi. Francja-elegancja, może jeszcze nie Karlsbad, ale więcej niż Ciechocinek”.

Maj jeszcze się nie skończył, więc „C/Z/YTATEM na weekend” zabieramy Was na majówkę. To literacka podróż tzw. linią nadwiślańską – pod Warszawę, do „Pensjonatu” Piotra Pazińskiego. Za przewodnika mamy  pisarza i filozofa, który w tej niewielkiej książce wydanej w 2010 roku odwiedza krainę swojego dzieciństwa – podwarszawski żydowski dom wypoczynkowy.

W sugestywnej i osobistej prozie Paziński nie tylko opowiada o dawnym świecie, ale też o konkretnym miejscu na mapie, które ulega entropii. To rozkład dosłowny i symboliczny, a śladem po dawnej przeszłości jest architektura letniskowych podwarszawskich miejscowości – Otwocka, Józefowa, Anina, Radości. To unikalne drewniane wille wypoczynkowe i zdrojowe, zwane świdermajerami (nazwał je tak Konstanty Ildefons Gałczyński). Ta charakterystyczna, zdobna architektura, w połączeniu z malowniczym krajobrazem nad Świdrem tworzą niezwykłą scenografię, wśród której przechadzają się duchy przeszłości. Piotr Paziński wysłuchuje ich z uwagą i na łamach swojego debiutu oddaje im głos. Gorąco polecamy!

C/Z/YTAT na weekend: „Bajki terapeutyczne”

„Wilczek odkąd pamiętał czuł się inny niż reszta jego rodziny i świata. Od pierwszych dni życia drażniło go wiele rzeczy. Bardzo nie lubił hałasu, denerwował się, gdy go ktoś dotykał, oraz bardzo źle reagował, gdy czuł na sobie czyjś wzrok. On sam także nie lubił patrzeć innym w oczy. Przez to trudno było mu zrozumieć, co oni czują. Miał też problem z rozpoznawaniem własnych emocji. Długo nie mógł nauczyć się mówić. Problemem było dla niego także wyobrażanie sobie różnych rzeczy. Nie mógł zrozumieć, jak patyk może udawać mikrofon (była to ulubiona zabawa jego siostrzyczki). Najchętniej spędzał czas samotnie, bawiąc się ulubioną kością, którą z wielką cierpliwością kręcił w kółeczko. Chętnie też układał malutkie kosteczki w równiutkie rządki. Nie lubił wychodzić z domu. Najchętniej spędzałby czas przy komputerze, ale w ten sposób jego problemy tylko się pogłębiały, bo miał coraz mniej okazji, żeby uczyć się różnych rzeczy od kolegów. Gdy pewnego dnia usłyszał od rodziców, że pójdzie do szkoły, bardzo się przestraszył i potem długo nie mógł zasnąć. Lupek bał się nieznanych mu miejsc, nowych sytuacji i w ogóle wszystkiego, z czym jeszcze nie miał do czynienia.”

„Bajki terapeutyczne… na dobry dzień i jeszcze lepsze jutro. Poradnik pozytywnego myślenia, działania i odczuwania” Barbary Stańczuk to niezwykle pomocna książka dla dzieci (i dorosłych), by lepiej zrozumieć siebie, innych, swoje emocje i uczucia, a także różnice między ludźmi. Krótkie historyjki na specjalne okazje pomogą dzieciom zwalczyć lęk, nieśmiałość, uporać się z pychą, ćwiczyć cierpliwość, a historyjka, z której pochodzi powyższy cytat: poznać, zrozumieć i zaakceptować nowego autystycznego kolegę. Znajdą się tu także opowieści o tym, jak opanować kłótnie wśród rodzeństwa, kłopoty w szkole, problemy ze snem, jak przeżyć rozłąkę, śmierć bliskiej osoby, jednym słowem, jak pomóc we wszystkich troskach dzieciństwa, których każde dziecko w mniejszym lub większym stopniu doświadcza.

C/Z/YTAT na weekend: Jacek Dehnel „Ale z naszymi umarłymi”

„Nagły ruch zombich sprowadził z powrotem euforię i zagranicznych reporterów, którzy jeździli po Polsce z uporem godnym lepszej sprawy i próbowali opisać na nowo to, co zdążyli już opisać kilkakrotnie, ale i tak musieli robić to ponownie. Takie bowiem są prawa rynku: skoro wszędzie ludzie czekają na nowe historie o polskich zombich, to znaczy, że historii tych po prostu trzeba im dostarczyć.
W polskich mediach wszystko to wyglądało nieco inaczej, zwłaszcza w mediach państwowych, które z zombich próbowały zrobić wielki sukces rządu. Uśmiechnięte prezenterki i prezenterzy deklamowali kawałki o wielkim sukcesie polskiej polityki turystycznej, a wtórował im rzecznik Krajowej Izby Turystyki (młody, w dobrze skrojonym garniturze i odważnych koszulach; zastąpił poprzednika gustującego raczej w dwurzędówkach, pamiętających czasy afery Anastazji P.; obaj, pałający do siebie serdeczną niechęcią, mieli dziwnym zbiegiem okoliczności zginąć w tym samym schronie w podziemiach Pałacu Kultury), opowiadający, że do naszych pięknych gór i jezior, niepowtarzalnych w swojej urodzie i drogich sercu każdego Polaka, dołączyła oto atrakcja, jakiej nie ma nigdzie na świecie, „co klient zagraniczny docenia, on by tu przyjeżdżał, nie bacząc na koszty, nie bacząc na niewygody, a tym bardziej w obecnych, komfortowych warunkach”. Ze wszystkich materiałów przebijała duma, duma, narodowa duma, że to fenomen wyłącznie polski, że zwłoki wychodzą tylko z ziemi, tej ziemi, że oprócz Chopina, Kopernika i pierogów wreszcie jakiś nowy, rdzennie piastowski cud mamy, od filmowców tak czekany, od popkultur ogłoszony, od narodów upragniony, wieszczony przez hollywoodzką kinematografię i wysokonakładowe powieści, ukazujące się u nas wyłącznie jako przekłady, a tu proszę, proszę, jest zombi! Nasz ci on! Na całych pism szpaltach – my, na wszystkich kanałach – my, na biało-czerwono – my, od Paris po London – my.”

Punktem wyjścia powieści Jacka Dehnela były słowa Marii Janion: „Do Europy — tak, ale razem z naszymi umarłymi”.

W krakowskiej kamienicy mieszka cały przekrój polskiego społeczeństwa. Jednym z lokatorów jest Kuba, dziennikarz, i jego chłopak, Tomek. Kuba, wraz z ekipą telewizyjną trafia na cmentarz w Cikowicach, gdzie ma zrobić materiał o dewastowaniu nagrobków i wykradzionych z nich ciałach. Uwagę zwraca tylko jeden, niecodzienny szczegół — nagrobne płyty zostały rozbite… od środka.

Rozpoczynają się spekulacje, czy to cud, próba mająca zjednoczyć naród? Medialna gorączka, polityczne oskarżenia i społeczne nastroje, od paniki po euforię. Tymczasem sytuacja stopniowo wymyka się spod kontroli… „Ale z naszymi umarłymi” to książka trochę straszna, trochę zabawna, a na pewno zmusza do przemyśleń.

C/Z/YTAT na weekend: „Panny z Wilka”

„Zbudził się wcześnie: był to ostatni dzień jego pobytu tutaj. Przez cały dzień rozmawiał z wujostwem, drzemał, chodził w stronę kanału i ostatecznie nie poszedł do Wilka, tylko zamiast odjechać wieczornym pociągiem, postanowił odłożyć wyjazd do następnego rana. Wtedy, widząc już, że nic się nie zmieni i nic nie pomoże, dzielnie spakował drobiazgi do teczki i przyjrzał się sobie w lustrze. Wyjeżdżał opalony i dobrze wyglądający: poszedł na Wilko i pożegnał się z paniami z daleko idący opanowaniem. Zosia zapytała, czy znowu się zjawi za lat piętnaście.

Pomyślał sobie: „Nigdy”, ale nie powiedział nic, uśmiechnął się tylko i nikt na pewno nic nie zauważył w tym jego uśmiechu. (…)”.

Czy da się wrócić do przeszłości? Do dawnej beztroski, do szerokiego i nieskończonego horyzontu młodości? ”Nigdy” – taką, z ducha heraklitejską, odpowiedź daje Jarosław Iwaszkiewicz.

Jego „Panny z Wilka” to jedno z najpiękniejszych polskich opowiadań. Bohater – Wiktor Rubin, wracający po piętnastu latach do Wilka, próbuje odnaleźć czas miniony, znów zasmakować przeszłości. Jednak dręczące go poczucie pustki, niespełnienia i jałowości nie zapełni wyprawa w przeszłość, bo odbyć jej w gruncie rzeczy nie sposób.

Malownicze wiejskie pejzaże Wilka doskonale współgrają z żalem za tym, co przeminęło. I co, całkiem możliwe, było tylko fantazmatem. Tak też można czytać tytułowe panny – jako męskie wyobrażenie o kobiecości. Projekcje Wiktora na temat Feli, Julci, Joli, Zosi, Kazi, Tuni – pryskają w konfrontacji z rzeczywistością.

To piękne opowiadanie doczekało się dorównującej mu urodą ekranizacji Andrzeja Wajdy, z niezapomnianą rolą Daniela Olbrychskiego. Na majówkę polecamy zarówno opowiadanie, jak i film.

 

C/Z/YTAT na weekend: „Pielgrzym nad Tinker Creek”

W ten piątek dłuższy cytat, ale tak interesujący, że śmiało zaryzykowaliśmy TL;DR.
 
„Czytałam o szarańczach. Hordy tych migrujących owadów pojawiają się na suchych, jałowych terenach, a potem równie nieoczekiwanie znikają. Składają jaja na całej równinie, ale rok później nie pojawia się na niej ani jeden owad. Entomolodzy znakowali badane okazy i analizowali ich budowę, ale nigdy potem nie udało im się natrafić na oznakowane osobniki – owady wracały rojnie na tereny, na których zostały zaobserwowane (…).
Dopiero w roku 1921 rosyjski przyrodnik Uwarow rozwiązał tę zagadkę. Szarańcza to konik polny – jedno i to samo zwierzę. Chmary szarańczy to zwykłe koniki polne, tyle że obłąkane.
Jeżeli wziąć zwyczajne koniki polne gatunku z dowolnego suchego obszaru na kuli ziemskiej, na przykład z Gór Skalistych, i hodować je w dużej liczbie, stłoczone w szklanym słoju, owady wejdą po pewnym czasie w tak zwaną fazę migracyjną – czyli staną się szarańczą. Dosłownie i fizycznie zmienią się na waszych oczach z doktora Jekylla w pana Hyde’a. Przemiana ta będzie dotyczyć nawet samotnych osobników trzymanych w słoju, jeśli poddać je gwałtownej stymulacji serią sztucznych bodźców. Najpierw niemal niezauważalnie wydłużają się im skrzydła i pokrywy chitynowe. Z początku bezbarwne, teraz nabierają coraz bardziej nasyconych kolorów, aż wreszcie stają się histerycznie żółte i różowe. Na pokrywach ich skrzydeł pojawiają się paski oraz cętki, które ciemnieją, by w końcu osiągnąć barwę połyskliwej czerni. Składają więcej jaj niż normalne koniki polne. Nie mogą sobie nigdzie znaleźć miejsca, są niespokojne i żarłoczne. I teraz masz w słoju plagę.
Miliony szarańczy w locie potrafią zasłonić niebo na dziewięć godzin, a kiedy wylądują, ratuj się, kto może, o Izraelu. (…) Każdy skrawek ziemi, każda gałązka pokryte są grubą na kilkanaście centymetrów warstwą owadów, od których kipią doliny, i drżą góry. Szarańcza: historia stara jak świat”.
 
 
Annie Dillard, amerykańska poetka i pisarka, porównywana bywa do Emily Dickinson oraz H.D. Thoreau i nie są to komplementy na wyrost. „Pielgrzyma nad Tinker Creek” Dillard opublikowała pól wieku temu, a rok później – w 1975 roku – otrzymała za nią Nagrodę Pulitzera. Autorka spędza rok w pięknym zakątku Appalachów, zwanym właśnie Tinker Creek. Jej domek otacza zwykły-niezwykły bogaty świat przyrody, który pisarka obserwuje w rytmie zmieniających się pór roku. Ten przyrodniczy diariusz znajdujemy właśnie między okładkami książki. Talent do uważnej obserwacji w połączeniu z literackim zaowocował mistrzowską prozą, określaną różnie: medytacyjną, filozoficzną, poetycką, refleksyjną, intelektualną. Zresztą przymiotniki nie są istotne – istota przyrody odbija się w książce za sprawą skupionego spojrzenia i mądrości patrzącej. Polecamy na wiosnę!

C/Z/YTAT na weekend – „Empuzjon” Olgi Tokarczuk

„Godziny spędzane na leżakowaniu wydawały się Wojniczowi śmiertelnie nudne, dopóki nie nauczył się z nich korzystać jako z czasu tylko dla siebie, stosownego do myślenia. Zauważył, że człowiek, kiedy intensywnie uczestniczy w życiu, nie ma czasu na myślenie i przyjrzenie się wszystkiemu dokładnie, choćby w wyobraźni. Dlatego przez pierwsze dni kładł się zawsze obok Thila, wiedząc że ten i tak natychmiast zapadnie w drzemkę, a nawet będzie leciutko pochrapywał. Wtedy w głowie Wojnicza odbywała się wielka praca — zamieniał doznania w doświadczenie, budował sens tego, co go otaczało. Nigdy nie udało się mu przeczytać nawet jednej strony, choć wydawało się to łatwe. Opanowywał go za to jakiś stan dziwnego spokoju, w którym myśli płynęły przez jego umysł swobodnie, wyłaniając się nie wiadomo skąd i odchodząc nie wiadomo dokąd, zastępowane przez inne. Nie był to z pewnością sen, lecz i nie była to zwykła świadomość na jawie. Wyglądało na to, że pomiędzy jednym a drugim stanem istnieją pewne niedoceniane pokłady owych myśli, którymi nie można wprawdzie sterować, ale da się ja wprawiać w ruch, byle potem pozwolić im podążać swoimi ścieżkami. Gdyby Wojnicz był obyty z praktyką autorefleksji i introspekcji, którą na kolejnym spotkaniu polecił mu doktor Sempreweiß, z pewnością mógłby zauważyć, jak powstają myśli i jaka jest ich natura — to smugi doznań niesione przez czas niczym babie lato, poruszane przez wiatr, pasma drobnych reakcji, które układają się w przypadkowe ciągi spragnione sensu”.
 
Dokładnie za tydzień na deskach gnieźnieńskiego Teatru Fredry premiera „Empuzjonu” – spektaklu na podstawie powieści Olgi Tokarczuk, w reżyserii Radosława Rychcika. Książkę naszej noblistki mamy oczywiście w bibliotecznych zbiorach i zachęcamy, by sięgnąć po nią przy okazji premiery.
 
Tym bardziej, że to lektura niebanalna zarówno od strony literackiej, jak i podejmowanych tematów. Zacytowane wyżej „godziny leżakowania” to zwyczajna rutyna w miejscach takich jak to, w którym dzieje się akcja, czyli w sanatorium gruźliczym. To tu, do Görbersdorf, uzdrowiskowej miejscowości na Dolnym Śląsku, trafia na leczenie Mirosław Wojnicz, student ze Lwowa. Trafia w przededniu wojny – jesienią 1913 roku. Literackie nawiązania są aż nader oczywiste – „Czarodziejska góra” Tomasza Manna, ale i przecież „Sanatorium pod klepsydrą” Schulza.
 
Tę sanatoryjną scenografię Tokarczuk wykorzystuje do opowiedzenia historii zagadkowej i niesamowitej, w podtytule określa ją wręcz „horrorem przyrodoleczniczym”. Ten gatunkowy anturaż jest jednak tylko pretekstem, by go przekroczyć i opowiedzieć o schyłku pewnej epoki, o czekającym za horyzontem światem po Wielkiej Wojnie. O wyłanianiu się nowoczesnej świadomości, która przyniesie radyklane przemiany społeczne, w tym emancypację kobiet. Kończy się zatem świat, który przypomina powieściowy „Pensjonat dla panów”. Nadchodzi nowe, nieoczywiste, umykające prostym przyporządkowaniom – czas płynnych tożsamości.
 
Ciekawym zabiegiem jest też wybór tajemniczego narratora, którego panoptykalne macki, czy raczej wszystkowidzące oczy, próbują przeniknąć bohatera i wydarzenia na wylot. Czy ukrywa się on wśród wymienionych już na wstępie książki postaci jako „bezimienni mieszkańcy ścian, podłóg i stropów”?
 
Po lekturze „Empuzjonu” ma się wielką ochotę na wyprawę literackimi śladami. Tym bardziej, że Görbersdorf istniał naprawdę, a raczej istnieje – dziś nazywa się Sokołowsko. W połowie XIX wieku w tej wsi, słynącej z niezwykłych krajobrazów i mikroklimatu, a należącej do dóbr Hochbergów, dr Hermann Brehmer utworzył uzdrowisko leczące metodą hydroterapii Vincenta Priessnitza. To właśnie na wzór Sokołowska stworzony został ośrodek leczenia gruźlicy w szwajcarskim Davos. Tym samym, które Tomasz Mann sportretował na kartach „Czarodziejskiej góry”.