„Nagły ruch zombich sprowadził z powrotem euforię i zagranicznych reporterów, którzy jeździli po Polsce z uporem godnym lepszej sprawy i próbowali opisać na nowo to, co zdążyli już opisać kilkakrotnie, ale i tak musieli robić to ponownie. Takie bowiem są prawa rynku: skoro wszędzie ludzie czekają na nowe historie o polskich zombich, to znaczy, że historii tych po prostu trzeba im dostarczyć.
W polskich mediach wszystko to wyglądało nieco inaczej, zwłaszcza w mediach państwowych, które z zombich próbowały zrobić wielki sukces rządu. Uśmiechnięte prezenterki i prezenterzy deklamowali kawałki o wielkim sukcesie polskiej polityki turystycznej, a wtórował im rzecznik Krajowej Izby Turystyki (młody, w dobrze skrojonym garniturze i odważnych koszulach; zastąpił poprzednika gustującego raczej w dwurzędówkach, pamiętających czasy afery Anastazji P.; obaj, pałający do siebie serdeczną niechęcią, mieli dziwnym zbiegiem okoliczności zginąć w tym samym schronie w podziemiach Pałacu Kultury), opowiadający, że do naszych pięknych gór i jezior, niepowtarzalnych w swojej urodzie i drogich sercu każdego Polaka, dołączyła oto atrakcja, jakiej nie ma nigdzie na świecie, „co klient zagraniczny docenia, on by tu przyjeżdżał, nie bacząc na koszty, nie bacząc na niewygody, a tym bardziej w obecnych, komfortowych warunkach”. Ze wszystkich materiałów przebijała duma, duma, narodowa duma, że to fenomen wyłącznie polski, że zwłoki wychodzą tylko z ziemi, tej ziemi, że oprócz Chopina, Kopernika i pierogów wreszcie jakiś nowy, rdzennie piastowski cud mamy, od filmowców tak czekany, od popkultur ogłoszony, od narodów upragniony, wieszczony przez hollywoodzką kinematografię i wysokonakładowe powieści, ukazujące się u nas wyłącznie jako przekłady, a tu proszę, proszę, jest zombi! Nasz ci on! Na całych pism szpaltach – my, na wszystkich kanałach – my, na biało-czerwono – my, od Paris po London – my.”
Punktem wyjścia powieści Jacka Dehnela były słowa Marii Janion: „Do Europy — tak, ale razem z naszymi umarłymi”.
W krakowskiej kamienicy mieszka cały przekrój polskiego społeczeństwa. Jednym z lokatorów jest Kuba, dziennikarz, i jego chłopak, Tomek. Kuba, wraz z ekipą telewizyjną trafia na cmentarz w Cikowicach, gdzie ma zrobić materiał o dewastowaniu nagrobków i wykradzionych z nich ciałach. Uwagę zwraca tylko jeden, niecodzienny szczegół — nagrobne płyty zostały rozbite… od środka.
Rozpoczynają się spekulacje, czy to cud, próba mająca zjednoczyć naród? Medialna gorączka, polityczne oskarżenia i społeczne nastroje, od paniki po euforię. Tymczasem sytuacja stopniowo wymyka się spod kontroli… „Ale z naszymi umarłymi” to książka trochę straszna, trochę zabawna, a na pewno zmusza do przemyśleń.