W ten piątek dłuższy cytat, ale tak interesujący, że śmiało zaryzykowaliśmy TL;DR.
„Czytałam o szarańczach. Hordy tych migrujących owadów pojawiają się na suchych, jałowych terenach, a potem równie nieoczekiwanie znikają. Składają jaja na całej równinie, ale rok później nie pojawia się na niej ani jeden owad. Entomolodzy znakowali badane okazy i analizowali ich budowę, ale nigdy potem nie udało im się natrafić na oznakowane osobniki – owady wracały rojnie na tereny, na których zostały zaobserwowane (…).
Dopiero w roku 1921 rosyjski przyrodnik Uwarow rozwiązał tę zagadkę. Szarańcza to konik polny – jedno i to samo zwierzę. Chmary szarańczy to zwykłe koniki polne, tyle że obłąkane.
Jeżeli wziąć zwyczajne koniki polne gatunku z dowolnego suchego obszaru na kuli ziemskiej, na przykład z Gór Skalistych, i hodować je w dużej liczbie, stłoczone w szklanym słoju, owady wejdą po pewnym czasie w tak zwaną fazę migracyjną – czyli staną się szarańczą. Dosłownie i fizycznie zmienią się na waszych oczach z doktora Jekylla w pana Hyde’a. Przemiana ta będzie dotyczyć nawet samotnych osobników trzymanych w słoju, jeśli poddać je gwałtownej stymulacji serią sztucznych bodźców. Najpierw niemal niezauważalnie wydłużają się im skrzydła i pokrywy chitynowe. Z początku bezbarwne, teraz nabierają coraz bardziej nasyconych kolorów, aż wreszcie stają się histerycznie żółte i różowe. Na pokrywach ich skrzydeł pojawiają się paski oraz cętki, które ciemnieją, by w końcu osiągnąć barwę połyskliwej czerni. Składają więcej jaj niż normalne koniki polne. Nie mogą sobie nigdzie znaleźć miejsca, są niespokojne i żarłoczne. I teraz masz w słoju plagę.
Miliony szarańczy w locie potrafią zasłonić niebo na dziewięć godzin, a kiedy wylądują, ratuj się, kto może, o Izraelu. (…) Każdy skrawek ziemi, każda gałązka pokryte są grubą na kilkanaście centymetrów warstwą owadów, od których kipią doliny, i drżą góry. Szarańcza: historia stara jak świat”.
Annie Dillard, amerykańska poetka i pisarka, porównywana bywa do Emily Dickinson oraz H.D. Thoreau i nie są to komplementy na wyrost. „Pielgrzyma nad Tinker Creek” Dillard opublikowała pól wieku temu, a rok później – w 1975 roku – otrzymała za nią Nagrodę Pulitzera. Autorka spędza rok w pięknym zakątku Appalachów, zwanym właśnie Tinker Creek. Jej domek otacza zwykły-niezwykły bogaty świat przyrody, który pisarka obserwuje w rytmie zmieniających się pór roku. Ten przyrodniczy diariusz znajdujemy właśnie między okładkami książki. Talent do uważnej obserwacji w połączeniu z literackim zaowocował mistrzowską prozą, określaną różnie: medytacyjną, filozoficzną, poetycką, refleksyjną, intelektualną. Zresztą przymiotniki nie są istotne – istota przyrody odbija się w książce za sprawą skupionego spojrzenia i mądrości patrzącej. Polecamy na wiosnę!